niedziela, 22 lipca 2012

Pierwsze Godziny w Norwegii

Zaraz po zapakowaniu się na katamaran o wdzięcznej nazwie Fjord Cat i jako że duńskie wypieki z rana przestały już trzymać, skierowaliśmy nasze pierwsze kroki do pokładowego sklepiku na dosyć późne (było dobrze po 12:00) śniadanie. Oferta nie wybiegała poza to, co oferuje lokalny skandynawski sklepik spożywczy, może poza hot dogami i kiełbaskami z grilla (Pølse) w przeróżnych konfiguracjach i z kilkoma warzywnymi dodatkami do wyboru.

To okazało się taktycznym błędem, bo w międzyczasie pokład wypełnił się pasażerami i znalezienie wolnego fotela w dogodnym miejscu okazało się nie lada wyzwaniem, szczególnie że niedługo po wypłynięciu statek zaczął dość intensywnie bujać, a my nieśliśmy ze sobą świeżo zakupione kiełbaski i napoje. Mimo wszystko udało nam się doczołgać do jednych z ostatnich wolnych foteli na pokładzie, chociaż nie obeszło się bez komentarzy współpodróżnych sugerujących przeholowanie z procentami.

Prawie w Kristiansand
Podróż, pomimo że trwała zaledwie dwie godziny (Fjord Cat naprawdę zadziwia swoją szybkością), była odrobinę nużąca - na pokładzie nie działo się zbyt wiele, a wietrzna pogoda nie sprzyjała spacerom po zewnętrznej jego części. Jedynym urozmaiceniem był widok skalnych wysepek, zwiastujących rychłe dobicie do brzegu w Kristiansand.
Po wylądowaniu musieliśmy przebić się przez labirynt krętych ścieżek wyprowadzających nas z portu na główną trasę. Po drodze minęliśmy przedstawiciela służby celnej wyrywkowo sprawdzającego samochody. Nie wiadomo jakimi kryteriami się kierował, podejrzewam że zatrzymywał te, których pasażerowie wyglądali na przemytników ziemniaków (Norweskie przepisy celne zabraniają wwozić ziemniaków zagranicznego pochodzenia, podobno powodem tego jest ochrona rodzimych produktów przed... stonką).

Do Levik, gdzie znajdował się nasz domek wczasowy pozostało nam magiczne 222 kilometry. W normalnym warunkach oznacza to około dwóch godziny za kółkiem, jednak warunki norweskie do takich nie należą. Brak autostrad, niekończące się serie serpentyn, tunele, roboty drogowe z ruchem wahadłowym i ograniczenia prędkości, w niektórych miejscach nawet do 40 km/h nie dają szans na zbyt szybką jazdę, chyba że kierujący ma ochotę na „odrobinę adrenaliny” kosztującą trochę więcej niż bilet do Tivoli. Nie będę tutaj cytował taryfikatora mandatów, chcącym pogłębić swoją wiedzę z tej dziedziny polecam wpis na blogu Evewnorwegii.
W tym miejscu muszę zaprzeczyć plotkom na które natknąłem się w Internecie, jakoby Norwegowie jeździli powoli, grzecznie i obsesyjnie przestrzegali przepisów. Kilka razy jadąc z maksymalną dozwoloną prędkością byłem wyprzedzany przez samochody na norweskich numerach "lecących" ile fabryka dała, w tym raz na zakręcie i z wciśniętym klaksonem. Nie wspomnę już o tym co wyprawiają, gdy wypuszczą się na szwedzkie autostrady.
Nareszcie u celu: Lysefjord, wioska Forsand i góra Uburen
 Do celu udało nam się tam dotrzeć po ponad czterech godzinach wyczerpującej drogi, co w sumie nie jest takim złym wynikiem, szczególnie że musieliśmy troszeczkę poczekać na prom przez Lysefjord. Dosyć wymagającą trasę zrekompensowały nam niesamowite widoki skalistych klifów, potężnych fiordów i jezior, z różnych perspektyw, bo raz droga biegnie szczytem, a kilkanaście kilometrów później doliną. Namiastkę tego można zobaczyć na filmiku poniżej.


Pierwsze Godziny w Norwegii from wrozjazdach.blogspot.com on Vimeo.

Nasi wakacyjni sąsiedzi
Po zameldowaniu i odświeżeniu, niezwłocznie udaliśmy się na zakupy do Remy 1000 w Jørpeland, ale o tym już w następnym wpisie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz